Nasz blog wędkarski

Potyczka z kardynałem

Relacja Piotra Motyki / Norwegia


Każdy z nas ma w pamięci te momenty swojego życia, kiedy zdarzyło się coś niezwykłego, spektakularnego. Jeśli chodzi o nas wędkarzy, szczególnie pielęgnujemy wspomnienia spotkań z prawdziwymi okazami. Dla mnie jednym z takich momentów była walka z potężnym lipieniem, którą stoczyłem w samotności i ciszy, wśród ośnieżonych szczytów norweskich gór.

To było latem 2017 roku. Spędziliśmy wówczas z kolegami dwa tygodnie w środkowej i północnej Norwegii, w poszukiwaniu przygód i spotkań z rybami ozdobionymi płetwą tłuszczową. Jednym z miejsc, które obdarzyło nas nimi szczególnie obficie, była rzeka wypływająca z dużego górskiego jeziora. Padło tam wiele pstrągów i lipieni, a rozmiary przeciętnie łowionych ryb – szczególnie tego drugiego gatunku – były wyjątkowe. Lipienie doskonale brały na suchą muchę, co nas szczególnie cieszyło, no bo kto nie lubi tych emocjonujących zbiorów z powierzchni... Dla wielu z nas to prawdziwa esencja muchowania.

Późnym popołudniem dotarliśmy wraz z Michałem na jeden z naszych ulubionych pooli. Było to szerokie rozlewisko rzeczne, do którego woda wpadała czterema odnogami, spływając wartko po pochyłości terenu wśród głazów, krzaków i drzew. W oddali huczał wodospad, brzegi porastał las, było pięknie, a do pełni szczęścia brakowało tylko słonecznego nieba. Jednak wtedy było ono zachmurzone, a momentami siąpił z niego nawet deszczyk. To lato było w Norwegii wyjątkowo wilgotne i w efekcie poziom naszej rzeki podniósł się o dobre pół metra. Lipienie rozpłynęły się zatem z głównego koryta szeroko we wszystkich kierunkach i ich stada pojawiały się co chwila w coraz to innym rejonie wielkiego rozlewiska. Znaczyły swoją obecność poprzez pojawianie się na spokojnej tafli wody „mięsistych” kół. Oznaczało to, że ryby żerują, że zbierają suchą muchę. To była dla nas radosna informacja, za którą każdy muszkarz dałby wiele...

Od razu ustawiliśmy się z Michałem w pobliżu miejsc z wyraźnie płynącą wodą. Tam można było spodziewać się największej liczby brań. Tak też się stało. Lipienie zdejmowały nasze muchy chętnie – zarówno płynące z nurtem, jak i te stojące w miejscu na spokojnej już wodzie w sąsiedztwie nurtu. Zacięte walczyły bardzo dzielnie. Największe sztuki nurkowały do dna, do zatopionych, naniesionych z nurtem drzew i gałęzi, co pomagało im od czasu do czasu wygrać walkę z wędkarzem. W ten sposób kapitalną rybę stracił Michał. Jednak zdecydowana większość lipieni lądowała w naszych podbierakach. Miały po 40, niekiedy 45 centymetrów, a największe dochodziły do 50. Cudowne ryby! Silne, waleczne, stawiające wysokie wymagania. Po mniej więcej dwóch godzinach brania osłabły, a niedługo potem ustały. Kół nie było widać już na całym naszym rozlewisku. Michał postanowił zatem przejść dalej, do ostatniego czwartego szypotu, gdzie z hukiem spływała po zatopionych głazach ostatnia, czwarta odnoga naszej rzeki. To było kilkaset metrów dalej. Stąd nie było zatem widać, co tam się dzieje. A nuż jeszcze zbierają? Mnie nie chciało się przedostawać tak daleko, brodząc momentami w lodowatej wodzie powyżej pasa, pozostałem więc sam i postanowiłem spróbować czegoś innego.

Jak nie biorą na suchą, to może nimfa? – zaświtała mi w głowie myśl.

Trudno było jednak prowadzić nimfę z prądem, bo ze względu na głębokość wody było praktycznie niemożliwe dotarcie do jednego z warkoczy nurtu od boku i ustawienie się do rzutów prostopadłych lub skośnych w górę. Metoda krótkiej nimfy – tzw. „polskiej” lub „czeskiej”, była zatem wykluczona. Stojąc przy każdej z kaskad mogłem jedynie poprowadzić nimfę w miarę naturalnie na bardzo krótkim odcinku, bo możliwe były jedynie rzuty w dół rzeki lub po skosie w dół. Gdy łowiliśmy wcześniej suchą, było nią znacznie łatwiej operować, bo gros brań mieliśmy na obrzeżach nurtu, na niemal stojącej lub zupełnie stojącej wodzie.

Wymyśliłem zatem łowienie nimfą delikatnie ściąganą - w nurcie pod prąd lub na całkowicie stojącej wodzie. To okazało się strzałem w dziesiątkę! Już pierwszym przeprowadzeniu poczułem mocne szarpnięcie – zaciąłem więc i po kilkuminutowym holu wyjąłem dorodnego czterdziestaka. Za chwilę miałem następnego, a potem nawet nieco mniejszego potokowca. Ten powalczył jeszcze bardziej agresywnie niż lipienie. Co pstrąg, to pstrąg… Metoda zatem sprawdzała się, kluczem było bardzo powolne ściąganie muchy. W ten sposób złowiłem przez kolejną godzinę kilka ładnych ryb, a najwięcej brań notowałem jednak w pobliżu płynącej wody – lipienie szarpały nimfy nawet w spienionych szypotach bezpośrednio pod kaskadami.

Po jakimś czasie znowu uspokoiło się i ryby przestały brać. Pomyślałem sobie, że skłułem większość z tych, które przebywały aktualnie w pobliżu trzech obławianych przez mnie odcinków nurtowych. Co dalej? Nie miałem za bardzo pomysłu. W pewnym momencie dostrzegłem jednak jeszcze jeden odcinek płynącej wody – wprawdzie płynącej słabiutko, ale wyraźnie znaczącej zawirowaniami gładką dookoła powierzchnię. Wpadał tam do rozlewiska malutki, wypływający z lasu ciurek. Było to zaledwie kilka metrów w bok od największej kaskady, na której złowiłem najwięcej ryb. Nie zauważyłem tego do tej pory, bo zbytnio byłem zaaferowany braniami i holowaniem lipieni z szypotów.

Wykonałem więc dość daleki rzut nimfą na otwartą wodę, a gdy przynęta opadła do dna, zacząłem ściągać ją powoli do siebie po granicy płynącej i stojącej wody. Mniej więcej w połowie drogi, jakieś 10 metrów od brzegu, poczułem wyraźne przytrzymanie. Zaciąłem więc natychmiast przyspieszając ruch ściągania linki i uniosłem kij do góry. Ryba była wyraźnie wyczuwalna. I to duża ryba!

Majestatyczne szarpnięcia na boki i powolne pływanie w lewo i prawo świadczyły o tym, że mam do czynienia z okazowym egzemplarzem. Powoli dociągnąłem rybę na kilka metrów od siebie i wytężyłem wzrok. Pływała jeszcze spokojnie nieco ponad dnem, nie wiedząc zapewne do końca, co się dzieje. Była ogromna! Piękny lipień imponował nie tylko rozmiarami, ale też swoim ubarwieniem – postawiona wysoko płetwa grzbietowa wachlując w kryształowo czystej wodzie, mieniła się trzema kolorami – purpurą, czernią i intensywna turkusową zielenią. To był prawdziwy kardynał! Lipień, o jakim marzyłem.

Zacząłem się denerwować. „Żeby tylko teraz nie popełnić jakiegoś błędu” – myśli gorączkowo kłębiły mi się w głowie. A lipień, gdy tylko mnie dostrzegł, ruszył z wielkim impetem na otwartą wodę wyciągając kilkanaście metrów linki. Tam zatrzymał się i znowu zaczął pływać na boki, jakby szukając ratunku w swym trudnym położeniu. Nerwy miałem napięte do ostatnich granic – przecież w każdej chwili maleńka nimfka mogła wystrzelić z pyska ryby. Ale po chwili pojawiło się jeszcze większe zagrożenie. W pewnym momencie lipień dostrzegł zatopione drzewo, jakich w okolicy wodospadu było kilka. Natychmiast skierował się w jego stronę nurkując do dna. „To decydujący moment naszych zmagań” – pomyślałem – „jak mu na to pozwolę, przegram.”. Pamiętałem doskonale porażkę Michała sprzed kilku godzin. On, przez kilka minut mozolnego holu, nawet swojego rywala ani razu nie zobaczył. Musiał być zatem naprawdę wielki. Co to za miejsce, cóż tu są za ryby?!

Postanowiłem się nie poddawać. Bardzo chciałem tego lipienia wyjąć - to jeden z większych, jakie w życiu miałem na kiju, jeśli w ogóle nie największy. Wiedziałem, że jak skontruję zbyt mocno, coś nie wytrzyma w zestawie i ryba się zerwie. Z kolei gdy pozwolę mu zejść do zatopionych gałęzi, zahaczy żyłką o nie i będzie po wszystkim. Musiałem więc robić to zdecydowanie, energicznie, ale z czuciem.

I udało się! Lipień w końcu poddał się mojej woli i oddalił od zatopionego drzewa. Potem podciągnąłem go bliżej siebie i pozwoliłem mu pływać dookoła w miejscach z czystym dnem, pozbawionym zawad, wywierając przy tym stale umiarkowaną presję, aby z czasem się zmęczył. Było w tym ryzyko, że haczyk może w każdej chwili wyskoczyć z pyska ryby. Tak więc, patrząc z jednej strony - hol nie powinien trwać za długo. Jednak z drugiej strony, gdy nie powodowałem zbyt dużych naprężeń żyłki i oddawałem rybie co jakiś czas metr-dwa muchowego sznura, gdy ta tyko zaczynała mocniej szarpać, nie powinno się wydarzyć nic dramatycznego.

Obrana taktyka wydawała się słuszna. Mijały minuty, a ryba słabła. Z czasem przestała już wysnuwać linkę, pływała tylko wokół mnie na „krótkim dyszlu”, nie dając się jednak wciąż podciągnąć do podbieraka. A błędu nie wolno było popełnić do samego końca, sytuacja wymagała żelaznych nerwów i cierpliwości. Ryba była tuż, tuż, oglądałem ją z bliska, widząc pojedyncze łuski gdy ta pływała tu i tam wokół, ale nie wolno mi było stracić nerwów i zbyt szybko próbować podjąć ją podbierakiem. Wreszcie zdecydowałem, że właściwy moment nadszedł. Kij wysoko i ręka maksymalnie do tyłu, szybki ruch podbierakiem – i jest!

Serce radośnie kołatało mi w piersiach, a ja stałem przez chwilę, ciesząc się widokiem wielkiej ryby, szamoczącej się w ociekającym wodą podbieraku. Jeden z moich najpiękniejszych pojedynków z rybą właśnie zwycięsko dobiegł końca. Po wyjściu na brzeg, zmierzyłem ogromnego lipienia. Miał 52 centymetry. W wodzie wydawał się jeszcze większy, ale to i tak mój życiowy rekord.

Jak do tej pory byłem świadkiem połowu dwóch jeszcze większych ryb tego gatunku: jednego złowił mój szwedzki kolega Jacob, a ryba miała 60 cm, a drugiego, 54-centymetrowego, mój przyjaciel Rafał Kowalczyk. Ja miałem już na koncie dziesiątki lipieni powyżej 45 cm, ale nigdy jeszcze pięćdziesiątaka. Tak to już jest z lipieniami – uczciwie, miarką mierzone „pięćdziesiąt”, jest prawdziwą granicą marzeń… Usiadłem na kamieniu i zacząłem upajać się swoją radością. Wokół mnie w niebo wystrzelały majestatyczne szczyty norweskich gór, w powietrzu roznosił się zapach świerkowego lasu, monotonny szmer spływającej po kamieniach wody skutecznie wygaszał emocje. Byłem sam na sam ze swoim szczęściem.

Pomyślałem, że po raz kolejny dzięki wędkarstwu przeżywam tak cudowne chwile. To hobby potrafi być okrutne, ale gdy cierpliwie wytrzyma się wszystkie trudy i upokorzenia, dla każdego wzejdzie kiedyś wyjątkowo piękne słońce.

Piotr Motyka

Norwegia / lipiec 2017




Więcej o blogu

Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!

Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.

Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.

Zapraszam serdecznie!

Czytaj również

Siedziba biura

EVENTUR FISHING
ul. Roentgena 23 lok. 21, III piętro
02-781 Warszawa

biuro czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00-17.00

telefon: + 48 22 894 58 12
faks: + 48 22 894 58 16