Nasz blog wędkarski

Nie poddawaj się nigdy

Szwedzkie pstrągi z gór

Wędkarskie przygody / Piotr Motyka / Szwecja

Fortuna kołem się toczy - to znane przysłowie szczególnie często sprawdza się w wędkarstwie. Kilka nadzwyczajnych zwrotów akcji potrafi się zdarzyć nie tylko w tracie jednej wyprawy, ale nawet podczas jednej wędkarskiej sesji. To sprawia, że ciągła huśtawka nastrojów jest dla nas chlebem powszednim, a uparte dążenie do celu i nadzieja na szczęśliwe odwrócenie losu nie powinny nas opuszczać w żadnym momencie.

Ta niesamowita historia zdarzyła mi się w końcu czerwca 2014 roku nieopodal słynnego szwedzkiego kurortu zimowego Åre. Byliśmy tam razem z Zenkiem i Rafałem – moimi stałymi towarzyszami wielu fantastycznych wypraw. Te śliczne górskie tereny były przedostatnim przystankiem dużego objazdu Skandynawii, który wiódł przez Finlandię aż za Koło Podbiegunowe, a potem z powrotem na dół - aż do Środkowej Szwecji.

Przez tę okolicę przepływała wielka szwedzka rzeka Indalsälven, znana mi już z połowów szczupaków, lipieni i siei, które miałem szczęście przeżyć sporo lat wcześniej. Tamta przygoda miała jednak miejsce w środkowym jej biegu, gdzie bystrzyny występują na przemian z szerokimi rozlewiskami spokojnej, porośniętej bogatą roślinnością wody, tworzącymi idealne środowisko właśnie dla szczupaka. Tutaj natomiast rzeka ta miała charakter wybitnie górski, koryto było pełne kamieni i głazów, a jej zimne i krystalicznie czyste wody zamieszkiwał głównie pstrąg. Krajobraz całej okolicy był zjawiskowo piękny – wszędzie widać było mnóstwo bogatej zieleni i polnych kwiatów, w tle królowały ośnieżone szczyty górskie i rozległe lasy, nozdrza wyczuwały miłą woń świerków, ucho radował śpiew ptaków, a roje owadów unosiły się w powietrzu – słowem wszystko żyło intensywnie, jak to zwykle w trakcie krótkiego północnego lata.

Fredrik - gospodarz uroczej kameralnej bazy wędkarskiej, zlokalizowanej w starym stylowym „góralskim” siedlisku, zabrał nas poprzedniego dnia na wieczorny spływ rzeką z użyciem belly boats. Najpierw maszerowaliśmy dobry kilometr lasem w górę rzeki, taszcząc nasze napompowane pływadła na plecach, a potem po usadowieniu się na nich rozpoczęliśmy wędkarski rajd z prądem, zatrzymując się co jakiś czas w interesujących miejscach. Łowiliśmy wyłącznie na sztuczną muchę, stosując jej mokre odmiany, a także streamery i nimfy. Padło kilka ładnych ryb, w tym jedna znacznie przekraczająca 50 centymetrów długości, złowiona przez naszego sympatycznego przewodnika. Szczególnie zapadły mi w pamięć silne szarpnięcia linki, jakimi objawiały się brania na swobodnie spuszczaną w toń głębokich bań nimfę. Słowem było fajnie.

Na tyle fajnie, że kolejnego dnia pod wieczór znowu założyłem na plecy bellly boat i pomaszerowałem już samotnie na kolejną przygodę. Tym razem nie tak daleko jak wcześniej, raptem w okolice nieodległego mostu kolejowego, a stamtąd miałem do przepłynięcia z prądem około 500 metrów. Tego dnia dla odmiany postanowiłem spróbować na spinning. Uzbroiłem więc krótki i elastyczny kij Daiwa Powermesh w mały, ale niezawodny kołowrotek z cienką plecionką, dowiązałem do niej metr flourocarbonowego przyponu, a na końcu zestawu zawiązałem krętlik z agrafką i zapiąłem nań jeden z moich ulubionych woblerów produkcji Janusza Widła – idealny na szybki nurt i wyposażony w metalowy ster, odporny na uderzenia o kamieniste dno. Tak wyposażony podpłynąłem w pierwsze ciekawe miejsce i ustawiłem się na płyciźnie około metra od brzegu, oparty na kamieniach. Zacząłem rzuty na siedząco nie wychodząc z belly boata.

Wybrana przeze mnie miejscówka była prostką, na której nurt szedł środkiem z dość dużą prędkością, załamując się wyraźnie na spoczywających na dnie dużych kamieniach. Natomiast po bokach - z jednej i drugiej strony - woda była dość spokojna i stopniowo się wypłycało. Dno było usłane dość drobnymi obłymi kamieniami, a także żwirem. Słowem – typowa górska rzeka. Mnie najbardziej zaciekawiła granica szybkiego nurtu ze spokojną wodą. Wykonałem więc rzut w dół rzeki i zacząłem ściągać przynętę przez strefę owego pogranicza. Wobler zapracował tam idealnie – każdy pstrągarz wyczuje tę właściwą amplitudę drgań, która musi skusić rybę, jeśli ona oczywiście w tym miejscu jest.

Przeczucie mnie nie zawiodło. Po wykonaniu kilku obrotów korbką kołowrotka poczułem mocne szarpnięcie, a ustawiony dość luźno kołowrotek zagrał miłym dla ucha terkotem. Pstrąg wykonywał w wodzie charakterystyczne młynki, ale dość szybko sprowadziłem go w okolice belly boata i zagarnąłem w podbierak. Był przyzwoity - miał 40 centymetrów. Z wyglądu przypominał pstrągi z Dunajca, a przynajmniej te, które łowiłem kiedyś na odcinku przy moście w Krościenku, a więc miał szaro-srebrzyste boki upstrzone czerwonymi kropkami w białych obwódkach, złotawy brzuch oraz smukłą, torpedowatą sylwetkę. Zabrałem go na kolację.

Wykonałem kolejny rzut i niemal w tym samym miejscu poczułem kolejne silne branie. Tym razem ciężar był nieco większy i ryba kilka razy odjechała mi od podbieraka, aż w końcu udało mi się ją pochwycić. Pstrąg miał podobne ubarwienie, ale był nieco większy, miał 44 centymetry. Kilka kolejnych rzutów nie przyniosło efektu, ale wreszcie rzuciłem nieco inaczej - w poprzek rzeki w silny nurt, na głębszą wodę, dość blisko mojego stanowiska. Wobler spłynął kilka metrów w dół, po czym zacząłem ściągać go powoli do siebie. W tej okolicy jeszcze nie był - pomyślałem. Gdy przychodzi taka myśl, zwykle następuje w chwilę potem oczekiwany efekt. Nie inaczej było teraz - na granicy spokojnej wody poczułem kolejne uderzenie!

Pstrąg szarpnął ostro, uruchamiając terkotkę hamulca, a ja zaciąłem go unosząc kij do góry. Stara zasada mówi, że plecionka zdecydowanie ułatwia zacięcie, ale walka z pstrągiem jest potem nieco trudniejsza niż na żyłce, gdyż ryba czuje dość sztywny opór i rozpoczyna swoje szaleńcze wygibasy, odjazdy w nurt i wyskoki w powietrze. Ten zachował się zgodnie z wszelką teorią, więc dociągnięcie go w okolice podbieraka nie było proste i trwało trochę czasu. Lecz przecież o to właśnie nam chodzi w wędkarstwie, o te krótkie chwile wielkich emocji , gdy na wędce czujemy żywy pulsujący ciężar, pragnący zepsuć nam humor i pokrzyżować nasze wszystkie plany. Gdy jest już blisko, ale nic jeszcze nie wiadomo, gdy cały czas toczy się gra.

W okolicy podbieraka pstrąg robił wszystko, aby nie udało mi się go podebrać. Pływał dookoła belly boata, a ja nie za bardzo mogłem utrzymać go pod pełną kontrolą. Po prostu moja siedząca pozycja nie była zbyt wygodna do podebrania ryby, a kąt pomiędzy uniesioną pionowo wędką i linką zrobił się tutaj bardzo niekorzystny. Denerwowałem się bardzo, bo pstrąg był duży, miał około 50 centymetrów. A więc mogło to być wymarzone trofeum wieczoru - po taką właśnie rybę się wybrałem. W końcu przeciągnąłem rybę na płyciznę, na kamienie i sięgnąłem po nią ręką. I w tym momencie stało się nieszczęście! Pstrąg, gdy wyczuł mój dotyk, szarpnął się ostatni raz rozpaczliwie i uciekł mi z dłoni. Jednocześnie usłyszałem suchy trzask szczytówki mojej wędki. W chwilę potem nieszczęście się dopełniło – pstrąg dał nura w sąsiadującą z moim wypłyceniem głębinę, a pozbawiona amortyzującej końcówki wędka stała się za sztywna, aby skontrować tę ucieczkę. W efekcie trzasnął fluorokarbonowy przypon i było po wszystkim.

Załamany wygramoliłem się z belly boata i wyszedłem w płetwach na brzeg. Taka szkoda! Usiadłem na pniu zwalonego drzewa i kontemplowałem swoją porażkę przy akompaniamencie szemrzącego potoku. Do pełni filmowej klasyki brakowało mi tylko papierosa. Ale tego musiało zabraknąć, bo od wielu lat – poza okazjonalnymi cygaretkami – już nie palę. A cygaretek akurat przy sobie nie miałem.

Dojście do siebie zajęło mi długa chwilę. Początkowo miałem ochotę zakończyć łowienie, połamać z wściekłością resztę wędki i iść się upić. Jednak opanowałem jakoś zwierzęcą agresję, sięgnąłem do kieszeni belly boata po wiśniówkę i wypiłem duży łyk. Nerwy powoli zaczęły odpuszczać, wracał spokój. Czy popełniłem jakiś błąd? Nie wiem. Gdybym stał, a nie siedział, pewnie podebrałbym pstrąga z łatwością albo wyciągnąłbym go wyślizgiem na brzeg. Ale wtedy być może nie miałbym tych wszystkich brań, bo ustawione w okolicy pstrągi znakomicie by mnie widziały. Niska pozycja dawała mi duże szanse kamuflażu, stąd odważne ataki niczego nie przeczuwających ryb na wobler. A więc postąpiłem racjonalnie. Tym razem tak po prostu wyszło. Gdybym uchwycił pstrąga lepiej i wyrzucił na brzeg, byłby już mój. No, ale jakiś drobiazg zdecydował, że stało się inaczej. Dodatkowo niekorzystne ułożenie wędki pozwoliło rybie zakończyć ten pojedynek zwycięsko… A mnie pozostawić z „kocią mordą”. Tak czasem bywa.

Gdy złe emocje odeszły (choć ból w sercu i tak pozostał) zdecydowałem, że mając do dyspozycji tak wspaniałą rzekę, spróbuję jeszcze choć trochę połowić. Nie miałem już wprawdzie normalnej wędki, tylko kikut, ale w potrzebie człowiek staje się niezwykle kreatywny. Po drugą wędkę nie było sensu iść, bo straciłbym ze trzy kwadranse, a wieczorne brania pewnie by się do mojego powrotu skończyły. Wyregulowałem więc nieco inaczej hamulec, aby był luźniejszy i pozwalał amortyzować rybie ataki. I postanowiłem wykonać jeszcze parę rzutów na stojąco. Zdjąłem płetwy i wróciłem do rzeki.

Na tym stanowisku udało mi się jeszcze zaciąć jedną rybę. Była jednak znacznie mniejsza od poprzednich, może trzydziestocentymetrowa. Większych już nie było albo czmychnęły stąd spłoszone. Wsiadłem więc z powrotem do belly boata i kontynuowałem spływ. Kolejne pstrągi zaciąłem pod mostem, gdzie zrobiłem sobie dłuższy postój. Jednak te również nie były duże, co najwyżej przekraczały 30 centymetrów.

Po kilkunastu minutach popłynąłem dalej w dół. Rzeka tu robiła się znacznie szersza, spokojniejsza i głębsza. Już nie była taka typowo górska, jak wcześniej. Przede mną pokazały się dwa zakręty – jeden w lewo, drugi w prawo. Nurt szedł blisko prawego, płaskiego brzegu. Zdradzały go delikatne wiry widoczne na powierzchni. Lewy brzeg był wysoki i porośnięty bujną trawą. Zmieniłem przynętę – zamiast „widła” przypiąłem do agrafki tonącego „horneta” firmy Salmo, czyli kolejną z moich ulubionych przynęt pstrągowych. Hornetem miałem szansę spenetrować znacznie głębszą partię wody.

Wykonałem rzut w stronę nurtu i po opadnięciu woblera w toń zacząłem go ściągać. W okolicy zatopionego wielkiego głaza, który był widoczny już z daleka, poczułem uderzenie ryby. Były mocne i pewne. Zaciąłem nie za bardzo energicznie, mając na uwadze sztywność mojej ułamanej wędki. Ryba pozostała na haku. A więc miałem ją! Pstrąg walczył wolno i dostojnie, podciągnąłem go więc najpierw w okolice belly boata, a potem w górę, w stronę powierzchni wody. Gdy wypłynął, ujrzałem go w pełnej krasie – był olbrzymi, znacznie większy, niż wszystkie poprzednie z tego dnia!

Od tej chwili starałem się holować go bardzo ostrożnie, amortyzując jego szarpnięcia i odjazdy jedynie luźno ustawionym hamulcem, bo przecież wędka byłą sztywna jak kij od szczotki. Poruszając płetwami zacząłem oddalać się od nurtu, aby nie zniósł mnie za bardzo w dół, gdzie mogły mnie spotkać jakieś niespodzianki utrudniające hol. Skierowałem się na spokojne zastoisko blisko lewego brzegu, gdzie zauważyłem małą przystań z łódkami. Pstrąg walczył przez cały czas, a hamulec grał niemiłosiernie. Jednak ryba powoli traciła siły, a odjazdy stawały się coraz krótsze. Postanowiłem więc dokręcić nieco hamulec i spróbować po raz pierwszy podebrania ryby. Podciągnąłem więc pstrąga do powierzchni i wychyliłem się w jego stronę próbując dosięgnąć go moim podbierakiem. O dziwo udało się od razu! Odetchnąłem.

Podpłynąłem bliżej pomostu i zatrzymałem się tam na chwilę. Miałem w pamięci, że nasz gospodarz nie parł jakoś mocno na wypuszczanie ryb, a w Szwecji generalnie ryby łososiowate zabiera się, bo ważną częścią wędkarskiej wyprawy jest zawsze rytualne niemal pieczenie ryby na ognisku i wspólny posiłek wędkarzy. Dlatego część ryb wypuszczałem, ale część zabierałem ze sobą na jutrzejszą ucztę. Tego pstrąga postanowiłem przeznaczyć do spożycia na surowo z oliwką lub sosem sojowym, co wraz z kolegami uwielbialiśmy. A do tego nadają się głównie większe sztuki. Skierowałem się więc w stronę brzegu. Wystarczyło mi już wrażeń na ten wieczór, byłem szczęśliwy i spełniony. Pal licho wędkę, to tylko rzecz, a przeżyta przygoda pozostanie mi na zawsze w pamięci.

Najpierw przeżyłem euforię, spowodowana licznymi braniami pięknych ryb, potem załamanie, spowodowane utratą pięćdziesiątaka i zniszczeniem wędki, a na koniec znowu wybuch radości i poczucie pełnej satysfakcji. W sumie jednak dostałem znacznie więcej, niż straciłem. Nie warto się zatem załamywać niepowodzeniami, a uszkodzony sprzęt można zawsze jakoś dostosować do nowych warunków. Lekarze mówią, że nawet utrata 90% zdolności widzenia w oczach nie stawia nas na całkowicie przegranej pozycji. Mózg z czasem przystosowuje się do tego i wykorzystuje pozostałe 10%, że możemy w miarę normalnie funkcjonować. Podobnie ze zniszczonym sprzętem wędkarskim – gdy ryby biorą, trzeba wykorzystać chwilę i wykorzystać to co nam jeszcze zostało, dokonując szybko prowizorycznych napraw czy innych modyfikacji w technice łowienia.

Po powrocie do bazy podzieliłem się z kolegami moją radością, a Zenek zrobił mi parę fotek z pięknym pstrągiem. Miał 59 centymetrów, a więc można go już na siłę określić mianem sześćdziesiątaka. A takie pstrągi to już najwyższa liga! Następnego dnia upiekliśmy sobie kilka pstrągów na grillu, a z tego największego przyrządziłem świeżutki, niezwykle smakowity tatar.

Mimo padającego deszczu humory przy rybnej uczcie nam wyjątkowo dopisywały, a Fredrik był niezwykle zaskoczony, jak pyszne potrawy można przyrządzić z surowego mięsa pstrąga. Do tej pory jadł te ryby tylko po obróbce termicznej, zazwyczaj grillowane lub pieczone w folii na ognisku. Teraz obiecał wprowadzić do swojego menu również takie delikatesy, jak pstrągowe sashimi, carpaccio i tatar.

Piotr Motyka

Åre, czerwiec 2014






Więcej o blogu

Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!

Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.

Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.

Zapraszam serdecznie!

Siedziba biura

EVENTUR FISHING
ul. Roentgena 23 lok. 21, III piętro
02-781 Warszawa

biuro czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00-17.00

telefon: + 48 22 894 58 12
faks: + 48 22 894 58 16