Nasz blog wędkarski

Ryzyko wysokiej wody

Problem na rzekach

Analizy / Piotr Motyka

Istnieją takie sytuacje, kiedy niesprzyjające zjawiska pogodowe mogą zepsuć nam świetnie zapowiadający się wędkarski urlop. Z własnego doświadczenia znam wiele takich historii, które dotknęły zarówno mnie, jak i moich znajomych.

Naszymi wrogami są: zbyt silny wiatr, częste skoki ciśnienia, długotrwałe upały połączone z flautą czy nagłe chłody. Jednak w przypadku wszystkich wyżej wymienionych problemów można jeszcze próbować podjąć walkę, to znaczy szukać miejsc osłoniętych od huraganowego wiatru, łowić wczesnym rankiem czy późnym wieczorem (a nawet nocą) w przypadku upałów czy wykorzystywać krótkie momenty aktywności ryb przy znacznym oziębieniu i przechodzących frontach atmosferycznych. Dla mnie kataklizmem zdecydowanie najgorszym, nie dającym wędkarzowi zbyt wielu opcji awaryjnych, jest nagłe podniesienie się stanu wody w rzece, spowodowane najczęściej silnymi opadami deszczu bądź roztopami śniegu. Wówczas łowienie zazwyczaj nie ma w ogóle sensu, a uratować nas może tylko zmiana łowiska – najczęściej na wodę stojącą – o ile taka w ogóle jest gdzieś w pobliżu.

Po przyborze, w mętnej i niosącej masę różnych brudów wodzie, ryby najczęściej zaprzestają w ogóle żerowania, starając się przeczekać ten zły czas w miejscach spokojniejszych. W takich warunkach ryba musi zmagać się ze zwiększonym naporem wody – a więc silniejszym nurtem i znacznym ograniczeniem widoczności, ma też utrudnione oddychanie z powodu zanieczyszczenia wody. Stoi więc pod brzegami, w okolicy krzaków, w dołach, oszczędzając swoje nadwątlone siły. Złowienie czegokolwiek w takich warunkach nie jest może stuprocentowo wykluczone, brania są jednak absolutnie sporadyczne i trochę przypadkowe.

Wielkie kłopoty ma też wędkarz – miejsca normalnie dostępne przy brodzeniu są teraz zbyt głębokie lub napór wody jest tam zbyt silny. Podobnie, gdy poruszamy się po rzece łodzią – jej utrzymanie w rokujących jakąś nadzieję miejscach często nie jest możliwe, a pływanie po wzburzonej rzece staje się po prostu niebezpieczne. Łowienie przestaje być przyjemnością, a wyniki albo są bardzo mizerne albo w ogóle zerowe.

Co wówczas robić?

Jakąś szansą jest szukanie dopływów niosących czystą wodę, bo wówczas w naszej mętnej rzece powstaje kilkudziesięciometrowy pas czystej wody zaraz po połączeniu się z dopływem. W takim miejscu rośnie prawdopodobieństwo brania, bo stoi tam wiele ryb poszukujących lepszych warunków tlenowych, panuje też normalna widoczność. Gdy pozwala nam na to licencja, warto też zapuścić się kilkanaście metrów (lub nawet dalej) w górę dopływu. Do pozornie niedużej rzeczki mogły bowiem w takich warunkach wejść całkiem spore ryby z głównej rzeki, tym bardziej, że poziom dopływu również się podnosi i na wodzie normalnie dwudziestocentymetrowej jest wówczas na przykład pół metra głębokości. Próbowałem tej taktyki na rzekach pstrągowych w Austrii w czasie wiosennych roztopów i zazwyczaj zawsze udawało mi się w takich miejscach coś ciekawego wydłubać.

Inne ciekawe miejsca na przyborze to wypływy rzek z jezior. Tam wówczas woda jest czysta i choć też nieco podniesiona, nie ma charakteru powodziowego i skuteczne wędkowanie często jest możliwe. Gdy jednak nie ma w okolicy jezior ani dopływów z czystą wodą, wędkowanie staje się nonsensem.

Ryzykiem wystąpienia takiej dramatycznej sytuacji objęte są łowiska rzeczne, a wiec przygoda taka może spotkać nas również w przypadku dalekich wypraw wędkarskich, na przykład takich jak:

  • wyprawy na pstrągi, palie czy lipienie, np. do Skandynawii, Słowenii, Bośni, Hiszpanii, Nowej Zelandii czy Patagonii
  • wyprawy na łososie i steelheady, np. do Kanady, na Alaskę, Kamczatkę, do Norwegii, Szwecji, na Islandię
  • wyprawy na sumy do Hiszpanii czy Francji
  • wyprawy na sandacze do Hiszpanii
  • wyprawy na jesiotry do Kanady (choć tu ryzyko jest małe)
  • wyprawy na złote dorado, payarę, peakock bassy i inne ryby rzeczne do Ameryki Południowej.

Czy jest możliwość uniknięcia takiej sytuacji, gdy tracimy szansę wędkowania na urlopie, który kosztował nas sporo pieniędzy i przygotowań? Odpowiem w ten sposób: i tak, i nie. Najlepszą metodą jest jazda na ryby w systemie „last minute”, to znaczy gdy decyzję podejmujemy na kilka dni przed wyjazdem, gdy wiemy już, że stan wody jest dobry i w najbliższym czasie prognozy nie przewidują dramatycznego pogorszenia się warunków. Niestety, jest to możliwie tylko w bardzo ograniczonej liczbie przypadków. Co innego bowiem zrobić wyskok na najbliższą rzekę, gdzie dojazd trwa godzinę lub dwie, czy nawet do ościennego kraju, dokąd dotrzemy w kilka-kilkanaście godzin, a co innego, gdy chcemy wybrać się na łowisko położone o wiele tysięcy kilometrów od naszego domu.

Problem tkwi w tym, że na wielu łowiskach liczba licencji może być ściśle limitowana i możemy zabukować je tylko ze znacznym wyprzedzeniem, a na ostatnią chwilę miejsc zwykle po prostu już nie ma. Może być też tak, że przewodnik wędkarski, będący często głównym czynnikiem niezbędnym do sukcesu, jest zdecydowany przyjąć od nas rezerwację tylko na określony termin bez możliwości przesunięcia, bo w innych terminach przyjmuje innych klientów. Kolejnym potencjalnym problemem są bilety lotnicze, które w systemie „last minute” są praktycznie nieosiągalne lub osiągają kosmiczne ceny, natomiast przebukowanie wcześniej nabytych biletów jest zwykle niemożliwe. Pewnym rozwiązaniem jest rezygnacja z lotów i zaplanowanie sobie podróży samochodem, ale to możliwe jest jedynie w przypadku łowisk położonych w miarę blisko, na przykład na Bałkanach, a odpada w przypadku podróży na inne kontynenty.

Najczęściej powstaje więc jeden z niekorzystnych dla nas układów: jeśli możemy odwołać przewodnika, który jest skłonny uczciwie zrezygnować z zarobku i oddać pieniądze, gdy łowienie jest niemożliwe lub utrudnione, to nie możemy już odzyskać pieniędzy za zapłacony przelot. Z kolei gdy przelot mamy na otwartym bilecie i możemy go przebukować, bądź zaplanowaliśmy podróż samochodem, to przewodnik nie ma już wolnych innych terminów lub brak na nie licencji. Do tego dochodzi jeszcze problem zarezerwowanych noclegów i innych usług – np. wynajętych samochodów – których bezkosztowe odwołanie nie zawsze jest możliwe. Wszystko zależy od warunków, na jakich dokonaliśmy rezerwacji. Bo zwykle dla obniżenia kosztów wybiera się najtańsze opcje, bez możliwości odwołania.

A gdy już nawet wszystko układa się tak, że mamy możliwość odwołania części świadczeń, to powstaje inny dylemat: czy aby nie robimy tego zbyt pochopnie, bo podniesiona woda może szybko opaść i choć przez cześć wyjazdu moglibyśmy liczyć na fantastyczne brania, które zazwyczaj mają miejsce po wysokiej wodzie.

Czy jest zatem jakieś wyjście?

Pewnym rozwiązaniem jest zabukowanie usług w droższym wariancie, z możliwością przebukowania przelotu, pod warunkiem wszakże, że inne elementy wyjazdu również dadzą się przesunąć – np. przewodnik, zakwaterowanie, łódź. Osobiście miałem w życiu taki przypadek, gdy wyjazd do Amazonii na peacock bassy przesuwaliśmy dwukrotnie ze względu na wysoką wodę. Baza, która nas przyjmowała, była dość elastyczna, bo silne deszcze w Amazonii zdarzają się często. W trzecim terminie wreszcie wszystko „zagrało” i przeżyliśmy wspaniałą wędkarską przygodę. Jednak koszty takiego „ruchomego” biletu są sporo wyższe, niż standardowego. W tej sytuacji na pewno się opłaciło, gdy jednak wyjazd wyjdzie w pierwszym zaplanowanym terminie, możemy potem żałować, że byliśmy zanadto ostrożni. To pewna loteria. Innym sposobem jest ubezpieczenie wyjazdu w systemie „MAXI”, gdy możemy odwołać go nie tylko ze względu na chorobę, ale również inne zdarzenia losowe. Takie ubezpieczenie kosztuje jednak sporo więcej, niż standardowe.

Jednak w pewnych sytuacjach, niestety, trzeba będzie pogodzić się z tym, że poniesiemy stratę i wyjazd nie uda się lub w ogóle się nie odbędzie, pomimo poniesionych kosztów. Takie jest ryzyko połowów rzecznych i nic nie da się z tym zrobić. Możemy się pocieszyć myślą, że inni podróżnicy kwalifikowani (gdy wyjazd jest związany z hobby) też tak mają. Na przykład wspinacze czekają czasem tygodniami na tzw. „okno pogodowe” aby dokonać szczytowego ataku. I czasem w ogóle nie ma na to szans do samego końca, więc wyprawa, która kosztowała wiele tysięcy (a czasem i dziesiątek tysięcy), kończy się niepowodzeniem.

Takie jest życie i trzeba to wkalkulować w ryzyko uprawiania naszej wspaniałej pasji, a także umieć doceniać krótkie momenty szczęścia, gdy wszystko jest OK i łowimy wielkie ryby.

Piotr Motyka





Więcej o blogu

Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!

Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.

Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.

Zapraszam serdecznie!

Siedziba biura

EVENTUR FISHING
ul. Roentgena 23 lok. 21, III piętro
02-781 Warszawa

biuro czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00-17.00

telefon: + 48 22 894 58 12
faks: + 48 22 894 58 16