Nasz blog wędkarski

Jezioro w Dolomitach

Pstrągi na suchą muchę

Reportaże / Piotr Motyka

Ostatnim akordem naszej majowej wyprawy miało być dwudniowe wędkowanie na jednym z niewielkich alpejskich jezior, położonym we włoskich Dolomitach. Była to zarazem ostatnia szansa na jakieś spektakularne wyniki na tym wyjeździe, bo do tej pory z powodu fatalnej aury szło nam mocno w kratkę, a i rozmiary ryb nie były imponujące.

Nasz przewodnik Paolo miał wędkować z nami tylko pierwszego dnia, drugi dzień mieliśmy spędzić nad wodą sami. Z naszego hotelu wyruszyliśmy więc wczesnym rankiem pełni nadziei – jak to zwykle bywa w sytuacjach, gdy mamy szansę spróbować swych sił na całkiem nowym łowisku.

Pstrągowe akwarium

Po dotarciu na miejsce naszym oczom ukazało się bardzo malownicze jeziorko z zielonkawą, krystalicznie czystą wodą, nad którym górowała niemal pionowa, skalista ściana. Dojście do wody było bardzo łatwe – praktycznie wszędzie można było łowić z brzegu, choć dla chętnych w pobliskim hoteliku oferowano wynajem belly boats. W dwóch miejscach łowienie ułatwiały też szerokie pomosty. Przepisy dopuszczały tu zarówno spinning, jak i sztuczną muchę, jednak Paolo od razu zakomunikował nam, że spinning rzadko bywa skuteczny, a na dodatek ryby są bardzo kapryśne i nawet idealnie zaprezentowana sztuczna mucha nie daje żadnej gwarancji sukcesu. Niekiedy może być ciężko, nawet bardzo… W inne dni, gdy ryby mają większą ochotę na żer, jest szansa na przeżycie kapitalnej przygody i wyholowanie kilku okazów.

W wodzie żyły pstrągi – zarówno naturalne potokowce, jak i pochodzące z zarybień tęczaki. Mógł też trafić się jakiś saibling (palia). Ich pływające sylwetki były doskonale widoczne z brzegu, co podnosiło atrakcyjność wędkarskiej przygody. Od razu ochoczo zabraliśmy się do łowienia – ja z Michałem i Paolo na muchę, Zenek na spinning. Nikt jednak nie potrafił dobrać się do ryb przez długie godziny. Pstrągi podpływały wprawdzie do suchych much, oglądały je, wydawało się, że za moment któryś z nich zdecyduje się na branie, jednak nic z tego - zawsze finalnie ryba zawracała zamiatając potężnie ogonem i znikała w toni jeziora. Podobnie było ze spinningiem – kilka razy gruby pstrąg odprowadził Zenkowi przynętę niemal pod same nogi, jednak w ostatniej chwili ryby odwracały się i uciekały w dal.

Kluczowa decyzja

Po wielu nieudanych próbach wreszcie w desperacji dowiązałem do cienkiego dość przyponu moją tajną broń – szwedzka muchę, która nabyłem kiedyż u znajomego przewodnika Jona. Była wykonana z małego kawałka gumy przypominającej szkolną gumką do ścierania i ozdobiona jerzynką z piór. Praktycznie nie tonęła i znakomicie nadawała się do delikatnego podciągania po powierzchni wody, prowokującego niekiedy leniwe ryby. Taki sposób łowienia sugerował zresztą Paolo.

I to był strzał w dziesiątkę. Gdy kolejna, nie wiem która już ryba podpłynęła do mojej przynęty, nie liczyłem oczywiście na żaden sukces, a jednak tym razem spotkało mnie spore zaskoczenie. Ryba otworzyła nagle pysk i – trudne to do uwierzenia, ale tak – … połknęła muchę! Serce podeszło mi do gardła i natychmiast zaciąłem podnosząc energicznie wędkę do góry. Niestety – zacięcie było chyba zbyt szybkie i zbyt mocne, bo przyponowa żyłka nie wytrzymała przeciążenia i pękła. Nie byłem jednak ani rozczarowany, ani zdenerwowany. Wiedziałem już, że za chwilę, po dokonaniu drobnych korekt, będą w końcu miał swojego pstrąga.

I nie pomyliłem się. Kolejną rybę wprawdzie również straciłem, gdyż ta tylko zatańczyła przez chwilę na kiju i za moment się spięła, ale przy trzecim podejściu odczekałem moment, podniosłem tylko delikatnie kij do góry i radośnie zakrzyknąłem do kolegów: „Mam!”. Na kiju czułem energicznie pulsujący ciężar wywijającego akrobatyczne figury, żywego pstrąga. Michał zbliżył się do mnie i wyjął mi podbierak zza paska i zaszedł rybę od tyłu, a następnie zgrabnie ją podebrał. Była nasza! Piękny pstrąg tęczowy o masie około półtora kilograma. Absolutny powód do dumy – bo ryba została złowiona tak naprawdę nie wędką, a rozumem wędkarza, po dokonaniu wielu analiz i skorygowaniu wędkarskich błędów. Takie trofea cieszą najbardziej.

To będzie trudno zapomnieć

Dzięki odkryciu niebywałej skuteczności „jonowego” killera, przez kolejne godziny, a także cały następny dzień, przeżywaliśmy jedną z najpiękniejszych wędkarskich przygód ostatnich lat. Przynajmniej jeśli chodzi o połowy muchowe. Mówię to absolutnie bez przesady, choć łowiłem pstrągi i w Nowej Zelandii, i w Patagonii, i na Islandii, i na Kamczatce. I w wielu jeszcze innych kultowych miejscach. To niepozorne włoskie jeziorko dorównywało tamtym legendarnym wodom, przynajmniej w sferze oferowanych wędkarzom emocji. Rzadko bowiem mamy szansę oglądać w trakcie łowienia tak fantastyczny, trzymający w napięciu spektakl.

Tutaj mogliśmy jak w akwarium obserwować gołym okiem pstrągi podpływające do naszych przynęt. I nigdy nie było wiadomo, czy akurat ta ryba zdecyduje się na zassanie muchy, czy odpłynie w dal, powodowana instynktowną nieufnością. Statystycznie mniej więcej jedno na kilkanaście podejść kończyło się braniem, ale nigdy nie wiedziałeś, kiedy to nastąpi. Czasem dwie kolejne ryby połykały muchę, czasem musiałeś czekać na branie godzinę… Udało nam się wyholować wiele pięknych ryb, a najbardziej spektakularnym trofeum był na pewno dziki włoski potokowiec Michała, o długości w granicach 60 centymetrów. Ryba była niezwykle silna i walczyła długo, murując często do dna. Ale dzięki opanowaniu i kunsztowi naszego przyjaciela, szczęśliwie się udało.

Ten piękny finał wyjazdu sprawił, że humory znacznie nam się poprawiły, chociaż nasze włoskie wypady i tak nigdy nie mogą przynieść totalnej frustracji, bo gdy nawet ryby nie dopiszą, mamy do dyspozycji cudowne krajobrazy, wiekowe zabytki z listy UNESCO, przesympatycznych i zawsze radosnych włoskich kolegów, a także jedną z najlepszych kuchni świata. Wyborne wino, domowe gnocchi z gulaszem i cielęce scaloppini, a na deser pyszne lody z bitą śmietaną i świeżymi truskawkami – taki zestaw błyskawicznie skoryguje nam nastrój i sprawi, że nawet po wędkarskim niepowodzeniu idąc do łóżka nie uznamy spędzonego tu czasu za stracony.

Piotr Motyka

Trydent, maj 2019






Więcej o blogu

Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!

Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.

Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.

Zapraszam serdecznie!

Siedziba biura

EVENTUR FISHING
ul. Roentgena 23 lok. 21, III piętro
02-781 Warszawa

biuro czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00-17.00

telefon: + 48 22 894 58 12
faks: + 48 22 894 58 16