Nasz blog wędkarski

Pojedynek z zimnem

Wyprawa na majówkę do Szwecji

Reportaże / Piotr Motyka / Szwecja

Majówka to okres, kiedy tradycyjnie wyjeżdżamy na ryby. Kiedyś był to początek sezonu szczupakowego na naszych polskich łowiskach, celebrowany podobnie jak noworoczne otwarcie sezonu trociowego na Słupi. Dziś, kiedy w Polsce już prawie nie łowię, wiosnę otwieram zazwyczaj w Szwecji lub Finlandii, właśnie w okolicy długiego majowego weekendu.

Termin to trudny i kapryśny pogodowo, a na dodatek można trafić w szczyt szczupakowego tarła. Jednak któż by się przejmował takimi detalami? Łowić można nawet przy złej pogodzie, co najwyżej będzie się człowiek musiał dobrze ogrzać po powrocie do domku gorącą zupa rybną, a potem poprawić jeszcze karaibskim rumem. By na koniec owinąć się w kołdrę i odpoczywać przeglądając zdjęcia z pracowitego wędkarskiego dnia. W końcu prawdziwi mężczyźni nie rozmawiają o pogodzie, a walka z przeciwnościami nadaje naszemu życiu sens.

Co do tarła, rybom za bardzo nie zaszkodzimy. Te znajdujące się w godowym tańcu w ogóle nie interesują się wędkarskimi przynętami, ale lata doświadczeń mówią mi, że nigdy wszystkie szczupaki nie są w tarle na raz. Jakiś ich odsetek jest już wytarty i gotowy do łapczywego żeru. Jest to więc kolejne ograniczenie możliwej liczby brań, niemniej nawet przy mniejszej aktywności żerowej całej populacji na danym zbiorniku, może nam trafić się ładna okazowa sztuka, której hol na pewno zapamiętamy i której zdjęcie ozdobi nam pięknie nasz wędkarski album.

Długie zimowe miesiące oczekiwania każą nam chodzić na kompromisy, bo wytrzymać w domu już ciężko… Zresztą w wędkarstwie nie da się wszystkiego w stu procentach zaplanować z góry. Nawet znakomite czerwcowe terminy okazują się czasem z jakichś tam przyczyn gorsze, niż zakładaliśmy w naszych marzeniach. Dlatego warto próbować rokrocznie nowych rozwiązań. Znam bowiem przypadki również fantastycznych wędkarskich majówek, które sam przeżyłem.

Na ryby w szczycie pandemii

W tym roku doszedł jeszcze ten cholerny covid. Utrzymywane przez całą zimę restrykcje mocno nam dokuczyły i człowiek czekał jak na węglach na pierwszą okazję do wyrwania się za Bałtyk. Choćby na złą pogodę, choćby na słabsze brania, ale z kolegami, w wesołej kompanii, na łono pięknej przyrody, aby nawdychać się nieskażonego wirusem powietrza. I poczuć pierwsze silne targnięcia na naszych wędkarskich zestawach.

Ostatnio doszło wprawdzie do pewnych ograniczeń w podróżowaniu do Szwecji, ale na szczęście nadal można to robić. Warunkiem jest posiadanie negatywnych testów – zarówno przy wjeździe do Szwecji, jak i przy powrocie do Polski. Jeśli testów nie chcemy robić za granicą, mamy możliwość wykonania tych badań już po powrocie do kraju, a wynik negatywny zwalnia „z klucza” z dalszej kwarantanny. Warunki te, choć trochę uciążliwe, nie są jednak jakoś szczególnie wygórowane. Trudno też liczyć, aby w najbliższych latach miało to się radykalnie zmienić. My wędkarscy podróżnicy musimy do tego po prostu przywyknąć.

A skoro pandemiczne ograniczenia nie były w stanie mnie powstrzymać, zebrałem szybko trzyosobowa ekipę, w której oprócz mnie byli starzy druhowie Zenek Grabowski i Sławek Smółka, po czym w niedzielę 24 kwietnia wyruszyliśmy z warszawskiego Mokotowa w tak długo oczekiwaną podróż. Nasza osobowa Mazda zapakowana była po dach, tak więc czwarty, choćbyśmy chcieli, nie mógł już w tym układzie jechać. W Gdyni zaokrętowaliśmy się tradycyjnie na prom „Steny Line”, na którego pokładzie mogliśmy pierwszy raz od wielu miesięcy odwiedzić restaurację. Był więc wieczór wędkarskich wspomnień przy szklaneczce „czegoś mocniejszego” oraz smaczne carpaccio i wiedeński sznycel. Jednak ludzi - poza wędkarzami, robotnikami sezonowymi i kierowcami tirów - było jak na lekarstwo. To smutne pokłosie pandemii.

„Czesanie” lodowatej wody

Naszym pierwszym celem, do którego wiodła wyprawa, było jezioro Glan, położone nieopodal jednego z większych szwedzkich miast – Norrköping. To spory zbiornik o powierzchni ponad 70 kilometrów kwadratowych, jeden z kilku najbardziej interesujących dla wędkarzy w południowej Szwecji. Leży w rejonie, przez który przypływają Kanał Gotyjski (Göta Kanal) oraz rzeka Motala Ström. Dzięki temu tworzy to wszystko system jakby „naczyń połączonych”, do którego należą jeszcze jeziora Boren, Roxen, Wetter i kilka innych. Z drugiej strony szlak kończy się na Bałtyku. Wszystkie te łowiska słyną z dużej zasobności w ryby oraz z wody o znacznie jaśniejszym odcieniu niż większość innych szwedzkich jezior.

O jeziorze Glan opowiadali nam znajomi, którym udało się na nim połowić w minionych latach. Notowali tam fantastyczne wyniki w połowach szczupaków i sandaczy. Co tu dużo mówić - padło wiele rekordowych ryb! Koniec końców postanowiliśmy więc spróbować i my.

Po dojechaniu na miejsce zakwaterowaliśmy się u szwedzkiego gospodarza w domku, położonym na wzgórzu, z którego znakomicie widać było jezioro, a w zasadzie jedną z jego zatok. Co prawda niesienie bagażu po schodach kosztowało nas sporo wysiłku (dla mnie był to dopiero czwarty dzień po szczepieniu, byłem więc dodatkowo osłabiony), ale widok z samej góry był tego wart. Obok domku mieliśmy do dyspozycji spory taras z miejscem do biesiadowania. Po szybkim przygotowaniu sprzętu wyruszyliśmy na pierwszą w tym roku wędkarską sesję. Pomogliśmy gospodarzowi zeslipować łódź (dla niego to też był początek sezonu i przyjmowania gości) i skierowaliśmy się po falach jeziora na wskazane przez niego interesujące miejscówki.

Martwiła nas tylko aura. Było zimno, a woda miała zaledwie 6 stopni Celsjusza. Mówiąc szczerze - przy łowieniu szczupaków i sandaczy to dramat. Ryby te robią się bardziej aktywne dopiero po przekroczeniu 10 stopni Celsjusza, a normalnie żerują przy kilkunastu. Nie znaczy to oczywiście, że w takich okolicznościach totalnie nic się nie złowi, ale przysłowiowego „szału” na pewno nie odnotujemy. Byliśmy tego świadomi, co trochę napawało nas troską. Pogody jednak się nie wybiera. Uznaliśmy, że trzeba się dostosować do panujących warunków, nie marudzić i cieszyć się z każdego brania. Oraz ze swojego towarzystwa i możliwości wypoczynku na łonie natury w tych trudnych pandemicznych czasach. Nie każdy bowiem ma na to szansę i ludzie generalnie muszą siedzieć w domu z nosem na kwintę.

Obawy potwierdziły się już pierwszego popołudnia. Ryby brały bardzo niemrawo, delikatnie i „od wielkiego dzwonu”. Ostatecznie każdy z nas zaliczył po sztuce, a największego szczupaka wyholował Sławek – rzutem na taśmę tuż przez zmrokiem. Ryba miała ponad 70 centymetrów i dwa i pół kilo masy. Cieszyło nas za to, że ryby były już wytarte, co przy tym zimnie nie było wcześniej takie oczywiste. To dodawało nadziei na kolejne dni. No i miały piękną barwę – były złote, trochę jak szczupaki irlandzkie. A na dodatek krępe i silne, co o tej porze roku, zaraz po tarle, jest ewenementem.

Trollingowy rodzynek

Kolejne trzy dni niestety nie różniły się zbytnio od tego pierwszego. Szczupaki brały bardzo, bardzo słabo. Próbowaliśmy obławiać rozmaite miejsca – okolice trzcin, płycizny, stoki, rafy. Brania były tępe, rzadkie, nic nie odprowadzało. Tylko raz odnotowaliśmy większą aktywność szczupaka na ciekawej kamienistej rafie koło wyspy. Złowiliśmy tam cztery szczupaki w godzinę. W innych miejscach było znacznie trudniej, wyjmowaliśmy raczej pojedyncze ryby. Szczupaki brały o dziwo nie na płytkiej wodzie, czego się spodziewaliśmy, ale na 3-4 metrach głębokości. Były w dotyku wręcz lodowate, podobnie jak woda. Ale tak jak pierwszego dnia – grube i silne. Sandacza na tym zimnie nie próbowaliśmy łowić w ogóle.

Jezioro prezentowało się bardzo ciekawie – były na nim wszystkie typy podręcznikowych wędkarskich miejscówek. Znaleźliśmy nawet olbrzymi obszar płycizn z roślinnością podwodną oraz trzcinowiskami, gdzie szczupaków w normalnych warunkach powinno być zatrzęsienie. Zresztą teraz też pewnie były, ale nie chciały w tym zimnie za bardzo współpracować. Kontemplowaliśmy więc piękno przyrody i obserwowaliśmy wspaniałe ptactwo – głównie wielkie stada dzikich gęsi, a nawet spotkaliśmy sokoła i orła.

Trzeciego dnia pobytu spróbowaliśmy połowu na trolling na jeszcze głębszej wodzie - od pięciu do ośmiu metrów. I o dziwo przyniosło to dobry skutek. Sławek niemal od razu zaciął na szczycie małej górki pięknego 90-centymetrowego szczupaka, którego potem umiejętnie wyholował i wprowadził do podbieraka. Przez moment wydawało się zatem, że znaleźliśmy sposób na ryby. Jednak powtórki już nie było - dalsze trollingowe wysiłki spełzły na niczym. Ostatniego dnia z powodu silnego wiatru nie mogliśmy wypłynąć w ogóle z naszej zatoki. Zakończyliśmy więc nasz krótki trzy i półdniowy pobyt zaledwie trzynastoma szczupakami. Niemniej sztuki były dość ładne i przy tak trudnych warunkach nie było i tak na co narzekać. Na Glan na pewno jeszcze wrócę, bo jezioro pokazało jednak namiastkę swego potencjału, a biorąc pod uwagę ukształtowanie dna, rozległość obszarów tarliskowych i opinie innych wędkarzy - musi być w końcu maja czy czerwcu łowiskiem wręcz wybitnym, podobnie jak nieodległe tak bardzo Boren, które nie raz zadziwiło polskich wędkarzy swymi okazami.

Åsnen – powrót po latach

Jezioro Åsnen to swoisty fenomen przyrodniczy, zbiornik absolutnie unikalny, nawet w Szwecji, pełnej polodowcowych formacji o fantazyjnych kształtach. Leży w Smalandii, czyli na południu tego kraju i ma powierzchnię 147 km². Jak spojrzymy na mapę zobaczymy, że jezioro charakteryzuje się wyjątkowo urozmaiconą linią brzegową, pełną zatok, zatoczek, wysp, półwyspów i cieśnin. Nie ma jednego głównego plosa, a kilka dużych obszarów otwartej wody. Pływając łodzią błądzić po nim można całymi godzinami jak po istnym labiryncie. Åsnen jest dość płytkie i kamieniste, pełne niebezpiecznych podwodnych gazów i raf, ale posiada też duże rejony trzcinowisk czy grążelowych zatoczek. Jeśli chodzi o rybostan, żyje w nim cała masa gatunków, ze szczupakiem i sandaczem na czele. Ponadto spotkamy tam okonie, płocie, leszcze, liny, węgorze, a nawet miętusy. Przez Åsnen przepływa słynna łososiowo-trociowa rzeka Mõrrum, dlatego w toni jeziora spotkać można nawet pstrągi, choć nie ma ich za wiele. Wokół brzegów jeziora rozciągają się przepastne lasy pełne zwierzyny. Te wybitne walory przyrodnicze sprawiły, że na części zbiornika utworzono w 2018 Park Narodowy.

Jezioro Åsnen nie było mi całkowicie nieznane. Odwiedziłem je już jesienią 2004 roku, a więc bez mała 17 lat temu. W naszej grupce oprócz Maćka Rogowieckiego byli wówczas słynni polscy spinningiści - Jacek Kolendowicz i Robert Taszarek. To prawdziwe asy, od których uczyliśmy się sztuki polowania na podwodne drapieżniki. Połowiliśmy wtedy sandacze, padło trochę szczupaków, a Maciek – urodzony wędkarski szczęściarz – trafił nawet na spinning złocistego miętusa. Zapamiętałem dobrze piękno tego jeziora i otaczającej je dzikiej przyrody. Postanowiłem je więc teraz odwiedzić i sprawdzić, jak się prezentuje po tylu latach mojej nieobecności. Tym bardziej, że od szwedzkich wędkarzy dochodziły nas słuchy, że jest w nim coraz więcej sandacza, a pogłowie szczupaka ocenić można jako „przyzwoite”.

Przemieszczenie się znad Glan nad Åsnen zajęło nam około 4 godzin (z przerwą na zjedzenie na stacji benzynowej smacznych szwedzkich hot-dogów). Na miejscu zakwaterowaliśmy się w przytulnym 4-osobowym domku, a w recepcji ośrodka załatwiliśmy niezbędne formalności i wykupiliśmy licencje. Gospodarz dał nam też zapakowane w aluminium zestawy grillowe, tak więc zaraz po rozpakowaniu samochodu rozpaliliśmy ogień i upiekliśmy sobie na ruszcie szwedzkie specjały – szaszłyki, kawałki kurczaka, karkówkę, kiełbaski i kukurydzę. Spóźniony obiad smakował oczywiście na świeżym powietrzu wybornie. Wieczór zszedł nam na montowaniu sprzętu i porządkowaniu przynęt. Niestety, cały maj jest na Åsnen okresem ochronnym sandacza, musieliśmy skupić się zatem na szczupaku. Wieczorem, już całkiem po ciemku, pod nasz domek podszedł dzik, którego wytropił Sławek - aspirujący od jakiegoś czasu na myśliwego. Chrumkający głośno zwierzak objadał się żołędziami leżącymi pod jednym z okolicznych dębów. Chcieliśmy obejrzeć go dokładnie w świetle latarek, lecz gdy tylko zrobiliśmy krok w jego kierunku, od razu czmychnął w las.

Rejs z Robertem

Rano udaliśmy się na przystań, gdzie czekał już na nas Robert, czyli zakontraktowany na ten dzień przewodnik wędkarski. Okazał się Austriakiem z Tyrolu, który pokochał szczerze szwedzką przyrodę i postanowił zamieszkać w tym północnym kraju. Kupił więc dom i osiadł nad Åsnen. Interesy w Austrii posprzedawał i zaczął nowe życie. Tutaj zajmuje się dorywczo również wędkarskim guidingiem, a że Åsnen zna doskonale, bywa na tym jeziorze dość często i służy swoją pomocą przyjezdnym wędkarzom.

Robert zabrał mnie na swoją przewodnicką łódź, a Zenuś popłynął ze Sławkiem drugą. Po drodze na pierwsze wytypowane miejsce opowiedział mi sporo o obecnym potencjale jeziora. Szczupaków jest ponoć sporo, ale na pewno nie ma co liczyć na jakieś rekordowe rozkłady dzienne. Zazwyczaj wprawny wędkarz złowi kilka sztuk, w wybitnie dobry dzień może zbliżyć się do dziesięciu, w słaby zaliczy dwa, trzy, jednego albo wręcz zero. Ale za to większość łowionych ryb jest przyzwoitych rozmiarów – przeciętnie łowiona sztuka ma ok. półtora kilo, a ryby dwu- i trzykilowe są codziennością. Wymarzone przez wędkarzy dziewięćdziesiątki i metrówki nie są na Åsnen wcale taką rzadkością i dlatego zdecydowanie warto przyjechać tu właśnie po życiowy rekord. Żyją w jeziorze nawet ryby przekraczające 130 cm długości, co poświadczyły już wędkarskie połowy!

Jeśli chodzi o sandacza, jest jeszcze lepiej. Mętnookich jest w jeziorze dużo i biorą dobrze – nawet na trolling. Miłośnicy spinnigowego opadu oczywiście też swoje złowią – wprawni nawet więcej niż trollingowcy. Miejsc typowo sandaczowych jest na Åsnen całe mnóstwo, bo dominuje tu zdecydowanie twarde kamieniste dno, a spadki, kanty i górki spotyka się dosłownie na każdym kroku. Przeciętnie łowione są ryby w granicach 50-60 centymetrów, ale osiemdziesiątki i dziewięćdziesiątki padają co sezon i nie są żadnym wydarzeniem z pogranicza wędkarskiego snu.

Pierwsze obławiane przez nas miejscówki były puste. Okazało się, że okolice trzcinowisk, gdzie Robert łowił parę dni wcześniej, nie są już w tym momencie tak atrakcyjne dla szczupaków i te przemieściły się gdzie indziej. Zaraz potwierdził to Zenek na nowym miejscu, zacinając pięknego 80-centymetrowego szczupaka na nieco głębszej wodzie przy kamiennej rafie. A więc podobnie tak jak na Glan ryby były głębiej, tam gdzie dno dzieliły 3-4 cztery metry od lustra wody. Posiadając już tę wiedzę postanowiliśmy łowić właśnie na wodzie o takiej charakterystyce: średnia głębokość i bliskość kamiennych głazów. Wyniki szybko przyszły. Pomiędzy 12.00 a 14.00 ryby brały seryjnie. Ataki były dość mocne, znacznie lepsze niż na Glan. Nic dziwnego, wszak woda miała tu ok. 10 stopni. W ciągu kilku godzin złowiliśmy kilkanaście ryb, w tym kolejną osiemdziesiątkę. Były też okonie, co nas trochę zaskoczyło, bo jednak prawdziwe okoniowe łowienie zaczyna się w czerwcu.

W drodze powrotnej do bazy trafił nam się jeszcze na trolling bardzo ładny szczupak w wyznaczonym bojami kanałku, prowadzącym na naszą macierzystą zatokę. Miał ok. 75 centymetrów. To był zdecydowanie najlepszy dzień wyprawy. Nie tylko brały dobrze ryby i to ładne ryby, ale była też piękna, słoneczna pogoda. To dodatkowy bonus, który każdy wędkarz przyjmie z wielką radością. Podmuch wiosny, dziewicza przyroda wokół, czyste powietrze i wędkarskie emocje - czego nam jeszcze było trzeba?

Załamanie pogody i wędkarskie ostatki

Kolejne dwa dni przyniosły nam wprawdzie ryby, ale brań było już znacznie mniej niż na tej pierwszej najbardziej udanej sesji. Po prostu z każdą godziną pogarszała się pogoda. O ile poranek następnego dnia był jeszcze pogodny, to po południu zrobiło się już pochmurno, potem przyszło przenikliwe zimno, a trzeciego dnia nawet deszcz. Najlepsze wyniki zanotowaliśmy całkiem blisko naszej przystani, na kamiennej rafie i we wspomnianym kanałku wytyczonym bojami. Ryby brały zarówno z rzutu, jak na trolling.

Ostatniego dnia pobytu wybraliśmy się z Zenkiem na inne łowisko w okolicy miasta Emmaboda, gdzie miałem umówione spotkanie i przygotowaną łódź na jednym z dobrych szczupakowych jezior. Sławek został nad Åsnen i nie planował nawet łowienia, gdyż ten dzień postanowił przeznaczyć na naukę przed czekającym go zaraz po powrocie teoretycznym egzaminem na myśliwego.

Nasza wycieczka nie była niestety udana. Od rana padał deszcz i było zimno, po dojechaniu na miejsce ograniczyłem się zatem do rozmowy z gospodarzami oraz obejrzenia domków, zrezygnowaliśmy jednak z łowienia szczupaków. W strugach ulewnego deszczu nie miałoby to takiego uroku, a niska temperatura i tak nie zwiastowała dobrych brań. Raczej całkowity zastój żerowania szczupaków. Gospodarz zaproponował nam jednak połowy pstrągów na małym prywatnym jeziorku w pobliżu jego siedliska. Zarybia tę wodę tęczakami, aby przybywający to goście mogli złapać sobie zawsze coś na kolację - nawet wtedy, gdy na jeziorach akurat nie żeruje szczupak czy okoń.

Godzinne połowy przyniosły nam kilkanaście brań, jednak sporo pstrągów zeszło z naszych pojedynczych bezzadziorowych haków jakie zastosowaliśmy (aby móc ze spokojnym sumieniem wypuszczać ryby). Po złowieniu kilku sztuk na kolacje zrezygnowaliśmy z dalszego łowienia i wróciliśmy do naszego ośrodka nad Åsnen.

Przy pożegnalnej kolacji podsumowaliśmy sobie nasz pobyt. Był towarzysko niezmiernie udany, ale pod względem wędkarskim na pewno pozostawił spory niedosyt. Zawiodła pogoda, co zdarza się niestety w wędkarstwie co jakiś czas i co musimy zawsze wkalkulowywać w ryzyko wyjazdu. Tak fatalnych warunków nie miałem w życiu zbyt często, wyłączając wyprawę do fińskich szkierów Turku kilka lat temu, kiedy padał nawet śnieg. Nieciekawie było też nad jeziorem Vindommen w 2013 roku, kiedy dopiero w przeddzień naszego przyjazdu stopiły się na jeziorze resztki lodu.

Niemniej cieszyło nas to, że mimo takiej pogodowej „bryndzy”, bardzo zimnej wody i braku normalnej żerowej aktywności ryb, coś tam jednak złowiliśmy. Nasze ambitne starania zostały nagrodzone i do łódek „wjechało” kilka naprawdę ładnych okazów. Nie jest bowiem sztuką łowić seryjnie kolejne szczupaki, gdy są one w żerowym szaleństwie, prawdziwym testem naszych umiejętności i samozaparcia będą właśnie takie momenty, gdy ryby są apatyczne, a większość ludzi nie wystawia z domu nosa z powodu nieciekawej aury. Na pewno wielkim plusem było to, że w okresie pandemii udało nam się złapać trochę zdrowia i świeżego powietrza, a także zresetować nasze skołatane nerwy.

Nazajutrz popędziliśmy w stronę Karlskrony, Ostatnim akordem była wizyta w miejscowej pizzerii, gdzie mogliśmy, podobnie jak na promie, po wielu miesiącach lockdownu znowu zasiąść za restauracyjnym stołem , pogawędzić, dobrze zjeść i napić się gorącej kawy. A wszystko dzięki temu, że szwedzkie restrykcje były znacznie łagodniejsze niż w pozostałych krajach Europy.

Po zaokrętowaniu się na prom ułożyliśmy się w kajucie do odpoczynku. Powrót do kraju i do pracy to nieunikniony finał każdej wyprawy. Jednak zawsze w tym momencie można pomyśleć już o następnej.

Piotr Motyka
Finspång-Urshult, maj 2021






Więcej o blogu

Witam serdecznie wszystkich Wędkarskich Podróżników!

Nazywam się Piotr Motyka i jestem gospodarzem oraz redaktorem tego bloga.

Na blogu znajdziecie wiele moich tekstów, zdjęć oraz reportaży, ale także materiały autorstwa moich Kolegów „po kiju”. Część z nich prezentowana jest również na stronie fishingexplorers.com, inne tylko tutaj. Tematem są wędkarskie podróże, a wszystko adresowane jest do ludzi, którzy tak jak my je kochają.

Zapraszam serdecznie!

Siedziba biura

EVENTUR FISHING
ul. Roentgena 23 lok. 21, III piętro
02-781 Warszawa

biuro czynne od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00-17.00

telefon: + 48 22 894 58 12
faks: + 48 22 894 58 16